niedziela, 24 listopada 2019

.nigdy się nie urodzić

Wierzę, że każdy z nas ma swoje przeznaczenie. Wierzę, że nic nie dzieje się przez przypadek. W wielu przypadkach jednak jest w tym wiele naszej winy. Sama jestem winna temu gdzie teraz jestem. Brnęłam przed siebie nie słuchając tego co sama chciałam sobie powiedzieć. Wybrałam bezpieczną drogę. Tak mi się przynajmniej wydawało. Jednak nie czuje się ani spokojna ani szczęśliwa. Ciągłe poszukiwania swojego miejsca i zgubnej siebie wykańczają coraz bardziej. Teraz już nie chodzi tylko o moje życie - ale i innych - i to jest najtrudniejsze. Nie potrafię odciąć się od tego co teraz - sumienie mi na to nie pozwala. Są ludzie, którzy zrobili dla mnie bardzo wiele, tacy, którzy nie potrafią beze mnie żyć. Ale Ci sami nie rozumieją moich potrzeb, tego, że nie mogę oddychać, że nie jestem szczęśliwa. Zamiatają pod dywan codziennych spraw wszystkie moje sprzeciwy. Dla mojego dobra...bo inaczej się nie da.... bo jak... bo po co ... przecież jest dobrze. 
Nie rozumiem jak to się wszystko stało. Jak się tu znalazłam, Dlaczego kolejny raz nikt nie powiedział STOP. Nigdy wcześniej nie było we mnie tyle nienawiści do świata, do siebie i ludzi którzy mnie otaczają. Nigdy nie byłam tak nijaka, tak chora, tak zwyczajna i tak beznadziejnie rozżalona. 
Widzę swoje przeznaczenie - gdzieś poza tym wszystkim co tu i teraz. Czuję, że to nie moje miejsce. To nie życie, kiedy oddychasz tylko połowicznie, kiedy jesz by przeżyć, pracujesz by móc opłacić  tylko rachunki. 
Podróże w czasie - czy istnieją? A gdyby istniały? Oddałabym wszystko, by się przenieść ....wystarczyłoby mi cofnąć się o jakieś 10 lat. Wiedziałabym co zrobić. Jakie decyzje podjąć. Teraz nie radzę sobie z konsekwencjami tych, które podjęłam - chyba niesłusznie. 
Ciągłe odkładanie na później - swoich marzeń, zachcianek, pomysłów...Nieustanne poczucie winy i bezsilności.... na tym to wszystko polega? Jeśli tak - chciałabym cofnąć czas o 27 lat i nigdy się nie urodzić.

piątek, 12 lipca 2019

.popękany dom

Każdy dzień boli coraz bardziej. Oddaliłam się od wszystkich bliskich. Urwałam kontakty. Zamknęłam się w sobie. Błądzenie nie wyszło mi na dobre. Po omacku próbowałam złożyć w całość teraźniejszość z popękanych fragmentów przeszłości.
Ciężko mi żyć z kimś tak bardzo uczuciowym i sentymentalnym. Mnie nie wolno było płakać i okazywać słabości. Przytulanie i dobre słowo było powodem do wstydu - i tak zostało do dziś. Sama z siebie nigdy nie przytulę się do Niego i raczej nigdy bez przypomnienia mi nie usłyszy on z moich ust pochwały czy zapewnienia, dlaczego z nim jestem. Zmuszam się często do różnych gestów i słów, które później gniotą mnie od środka. Jestem na siebie zła, że taka właśnie jestem. Z pozoru bezuczuciowa, oschła i zimna. Złoszczę się choć zdaję sobie sprawę, że to nie moja wina, że taki poznałam świat i taka teraz jestem. Coraz częściej zastanawiam się (choć rok po ślubie to chyba trochę za późno) czy powinnam być z kimś takim jak on. Z kimś kto od dzieciństwa był wychowywany w miłości i cieple, z kimś kto potrzebuje miłości i czułości. Nie potrafię mu tego dać. Bo sama nie wiem jak miałoby to wyglądać. Próbowałam przez jakiś czas się zmienić, ale to takie nie moje, takie dziwne. Nie chciałam się więcej zmuszać.
Dziś jestem w zawieszeniu. Może trochę bardziej w bezpiecznym miejscu, bo coraz mniej wokół mnie ludzi. Bywają chwile, że czuję się totalnie bezbronna i samotna. Jednak tylko, gdy przez myśl przejdzie mi by się do Niego przytulić, zaczynam czuć jak wzbiera we mnie nieuzasadniona złość i siła, której przed chwilą nie było.
Nie wiem już co mam robić. Moje marzenia o własnym domu i miejscu na ziemi, runęły w gruzach. Za miesiąc wprowadzam się do bloków. Całe 61 metrów kwadratowych nieszczęścia. Próbuję się cieszyć, przemawiać sobie do rozsądku. Czasami się udaje - choć zdecydowanie częściej nie.